Rozdział I
Dochodziła siódma trzydzieści,
gdy się ocknęła. A przez cały czas wmawiała sobie, że wcale oka nie zmruży.
Innego, pięknego dnia wychodziłaby właśnie ze swojego mieszkania, żeby zdążyć
na ósmą do pracy. Przechodziłaby, jak co dzień obok restauracji, o której
myślała, że pewnego dnia będzie ją stać, żeby się tam stołować. W marzeniach.
Później, jeszcze obok pralni chemicznej, obok Gabay's Outlet i Macy's aż w końcu, skręciłaby w
stronę gigantycznych, oszklonych drzwi po schodach, nad którymi widniał złoty
napis: The Federal Reserve Bank in
New York.
W szybie drzwi odbijał się
budynek po drugiej strony ulicy – tak samo potężny, ale mniej wartościowy. Przy
banku rezerw, towarzyszyło zawsze dwóch policjantów w granatowych mundurach z
okularami przeciwsłonecznymi na nosie, a z radiem na piersi.
-Dzień dobry, pani Carter.
Miłego dnia. - odezwałby się jeden z nich, a drugi posłałby czuły uśmiech i
zasalutowałby prawą ręką. Z uśmiechem zaczęłaby następny miły dzień w pracy.
A jak było tym razem?
Zupełnie inaczej. Nie miała
już gdzie pójść, bo miejsce zostało otoczone. Ale ważniejsze było to, że znajdowała się w sercu zasadzki. Od rana
do wieczora. Ale tak na prawdę ile czasu jej zostało? Tego nie wiedział nikt.
Codziennie odliczała w myślach, swoje ostanie godziny, minuty, sekundy życia...
Czekała jak przyjdzie odkupienie. Które nigdy nie miało nastąpić.
Pamiętała ten dzień idealnie.
Była sobota, sto osiemdziesiąt dwa dni od odwołanego ślubu i mniej godzin,
które musiała spędzić w pracy. Żółte taksówki rozbijały się na ulicy i gnały
przed siebie, byle by dowieść klienta na miejsce. Ludzie śpieszyli się,
zapełniając chodniki NYC swoimi krokami, a atmosferę powietrzem z płuc,
pomieszanym z dymem z papierosów i spalinami. Wszyscy zajmowali się sobą,
swoimi sprawami, nikt nie rozglądał się za siebie. Ani nie odmawiał pacierza.
Evelyn była jedną z nich.
Mknęła przez tłum, zajęta swoimi interesami. Miała spotkać się dzisiaj po pracy
z Joshem, co spowodowało luźniejszy strój, niż nosiła na co dzień. Hebanową
sukienkę zastąpiła beżowymi jeansami i białą bluzką z falbaną w talii. Z
codziennej garderoby zostawiła tylko czarne czółenka. Po drodze zatrzymała się
tylko na chwilę, by wrzucić żebrakowi dolara. Później szła, nie zatrzymując się
już wcale. I tak dzisiaj wyszła później niż zwykle. U celu, przywitała się z
policjantami i wdrapała się po schodach, by móc zacząć pracę.
Od wejścia uderzyła ją mocna
klimatyzacja i przejrzystość pomieszczenia. U sufitu zwisały płaskie
czterdziesto dwu calowe monitory, które pokazywały w postaci wykresów kursy
walut na całym świecie. Panele w wielkim holu błyszczały, jakby właśnie ktoś je
wysmarował brylantyną. A z daleka już wychylały się srebrne kasy ze
stanowiskami dla pracowników. Kobieta momentalnie zajęła swoje miejsce za
białym, wysokim biurkiem i odłożyła torebkę na wieszak. W następnej kolejności
rozejrzała się po blacie biurka, by zapoznać się ze wszystkimi dokumentami
przysłanymi od prezesa banku. Była równocześnie jego prawą ręką i jego
sekretarką. Mogła wybrać jeszcze jedną opcje: kochanka, ale matka nauczyła ją
szacunku do samej siebie. Wzięła sobie jej słowa do serca. Tak czy owak była w
związku z Joshem Fletcherem, który mimo wszystko nie zaakceptowałby otwartego
związku.
Ochroniarz ze skrzyżowanymi
rękoma za plecami, ze słuchawką w uchu, stał na przeciwko Evelyn i uśmiechał
się, to do niej, to do innych pracowników, jak miał to w zwyczaju robić. Carter
odwzajemniała wyraz twarzy. Usadowiła się na obrotowym krześle wygodniej, by
chwilę później z niego wstać i po zmierzać po kawę.
-Dzień dobry, pani Evelyn. - zagadnęła
jedna ze sprzątaczek na korytarzu.
-Dzień dobry. Piękny dzisiaj dzień, prawda? Wyczuwam, że nie skończy się zwyczajnie! - odpowiedziała z ekscytacją w głosie i szerokim uśmiechem. A w głowie marzyła tylko o ich spotkaniu. Przygotowanie kawy zajęło jej dobre kilka minut. Nie śpieszyła się. Gdy w końcu wyłoniła się z tylnego korytarza, puste przestrzenne pomieszczenie zaczęło się już wypełniać. W chwili jej nieobecności zjawili się pozostali pracownicy. Nie trzeba było też długo czekać na chmarę ludzi. Zbierali się jak w kościele i tworzyli równe rzędy, jakby ustawiali się do spowiedzi. Nikt nie został odesłany, wszyscy dostali czego chcieli albo dostali równie dobrą inną propozycje. Jednak trzeba było cierpliwie poczekać na swoją kolej. Ludzi ciągle narastało, robiło się coraz tłoczniej przy biurkach.
-Dzień dobry. Piękny dzisiaj dzień, prawda? Wyczuwam, że nie skończy się zwyczajnie! - odpowiedziała z ekscytacją w głosie i szerokim uśmiechem. A w głowie marzyła tylko o ich spotkaniu. Przygotowanie kawy zajęło jej dobre kilka minut. Nie śpieszyła się. Gdy w końcu wyłoniła się z tylnego korytarza, puste przestrzenne pomieszczenie zaczęło się już wypełniać. W chwili jej nieobecności zjawili się pozostali pracownicy. Nie trzeba było też długo czekać na chmarę ludzi. Zbierali się jak w kościele i tworzyli równe rzędy, jakby ustawiali się do spowiedzi. Nikt nie został odesłany, wszyscy dostali czego chcieli albo dostali równie dobrą inną propozycje. Jednak trzeba było cierpliwie poczekać na swoją kolej. Ludzi ciągle narastało, robiło się coraz tłoczniej przy biurkach.
Wykorzystując chwilę oddechu,
Evelyn sięgnęła do torebki po telefon, żeby sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie
próbował się z nią skontaktować. Chciała okłamać samą siebie, że wcale nie
czeka
na wiadomość od Josha Fletchera.
-Hej, jak ci mija dzień?
Chciałam też zapytać, czy zjesz dzisiaj ze mną lunch? - nie tylko ona
wykorzystywała wolną chwilę –jej przyjaciółka, Alice Spring w towarzystwie
kawy, oparła się o
sekretarskie biurko.
-Wiesz, dla ciebie wszystko, Alice. Ale umówiłam się
już z Joshem... – wykrztusiła sekretarka ze smutną miną. Jednak przyjaciółka
nie wyglądała na urażoną.
-Czyżby szykował się
romantyczny wypad tylko we dwoje? – ciągnęła temat, pokazując przy tym jakieś
niecenzuralne gesty.
-Nie wiem co takiego Josh
zaplanował. Nie rozmawialiśmy o tym. – urwała.
-Widzę, że się stara. – dodała Alice z zamyśloną miną, dotykając kubkiem warg. Evelyn czuła, że policzki jej płoną. Pomyślała, że pewnie wygląda, jak wóz strażacki. I nie myliła się.
-Widzę, że się stara. – dodała Alice z zamyśloną miną, dotykając kubkiem warg. Evelyn czuła, że policzki jej płoną. Pomyślała, że pewnie wygląda, jak wóz strażacki. I nie myliła się.
-Jak wam się układa? – rzuciła
w końcu pytanie. Pytanie, które i tak musiało paść. Alice wiedziała o ślubie. Carter
głośno wypuściła powietrze ustami, gdy chciała zacząć opowiadać tą mdłą
historię, niespodziewanie ktoś z kolejki opodal wyraził swoje niezadowolenie za
pomocą obelg słownych. Następnie doszły inne wyzwiska.
-Czy mam tutaj czekać, aż do
śmierci!? – zagrzmiał jeszcze inny głos. Chaos tylko się rozrastał. Ostatni głos
sprzeciwu należał do starszej pani o białych włosach i okrągłych błękitnych
oczach, która wyglądała jakby śmierć stała tuż za rogiem. Evelyn wyszła zza
biurka, by załagodzić sytuację, a Alice w pewnym momencie złapała ją za ramię i
wyszeptała jej prosto do ucha, zanim zwinnie jak kot przemknęła do swojego
stanowiska pracy.
-Mam nadzieję, że zdasz mi potem
całą relację, co ciekawego porabialiście.
Evelyn Carter odpowiedziała jej łobuzerskim uśmiechem. I
zdałaby jej całą relacje, gdyby było o czym opowiadać.
Nie było jeszcze nawet godzin szczytu, gdy Carter poczuła coś dziwnego. Jakby przeczucie. W dalszym ciągu przesiadywała za biurkiem, z nogą na nodze i do znudzenia przeglądała dokumenty w komputerze. I wtedy nagle to poczuła – niewyobrażalny huk na zewnątrz, któremu towarzyszyło trzęsienie ziemi pod stopami. Wybuch uruchomił w tempie natychmiastowym wszystkie alarmy samochodowe i sklepowe w okolicy stu metrów, i syreny The Federal Reserve Bank. Evelyn zerwała się na równe nogi, podobnie jak inni pracownicy i petenci.
Nie było jeszcze nawet godzin szczytu, gdy Carter poczuła coś dziwnego. Jakby przeczucie. W dalszym ciągu przesiadywała za biurkiem, z nogą na nodze i do znudzenia przeglądała dokumenty w komputerze. I wtedy nagle to poczuła – niewyobrażalny huk na zewnątrz, któremu towarzyszyło trzęsienie ziemi pod stopami. Wybuch uruchomił w tempie natychmiastowym wszystkie alarmy samochodowe i sklepowe w okolicy stu metrów, i syreny The Federal Reserve Bank. Evelyn zerwała się na równe nogi, podobnie jak inni pracownicy i petenci.
-Jakiś bydlak wysadził stację
metra! - wydarł się policjant na całe gardło, wbiegając do środka banku. -
Idziemy! Może złapiemy gnoja! Dzwońcie po pogotowie! - były to jego ostatnie
słowa, przed zniknięciem za szklanymi drzwiami. Ochroniarz z ładnym uśmiechem,
zwolnił swoje miejsce i ruszył w stronę urządzenia mechanicznego-nadzorującego.
Alarm w banku często udzielał się pod wpływem wstrząsów. Evelyn zadzwoniła,
wybierając 911, po czym spuściła wzrok na klawiaturę, podniosła go dopiero,
wówczas gdy kilku nieznanych policjantów, pewnym krokiem wkroczyło do banku.
-Czy stało się coś poważnego? - zapytała z lekką nutką paniki.
-Czy stało się coś poważnego? - zapytała z lekką nutką paniki.
-Nie, nie. - odpowiedział mężczyzna
i posłał jej tajemniczy uśmiech spod czapki.
Dlaczego nic nie zrobiłam? Dlaczego ich nie wylegitymowałam? Przecież
wiedziałam, że coś nie gra. Prawda, Eve?
Łał nic innego mi nie przychodzi do głowy ... ;d
OdpowiedzUsuńCudnie piszesz! ;3 naprawdę mi się podoba! ;*
OdpowiedzUsuńserdecznie zapraszam do siebie! Zachęcam do wyrażania opinii na temat opowiadania w komentarzu i obserwowania! ;)
http://forever-hyhy.blogspot.com/
pozdrawiam! ;)
Wiedziałam, że jeszcze nieraz mnie zaskoczysz, ale nie spodziewałam się nowego opowiadania... I to takiego! Lubię takie klimaty, bardzo. A w dodatku w Twoim wykonaniu! Jako wierna fanka Twojej twórczości, śledząca trwające opowiadania - przyznaję, że ta historia zapowiada się najlepiej ze wszystkich! Końcówka to taka wisienka na torcie, której z pewnością wiele razy jeszcze skosztuję. ^^
OdpowiedzUsuńŻyczę weny. :)
Dziękuję :) mam nadzieję, że Cię nie zawiodę!
UsuńAww... bardzo wciągające. Bardzo lubię taką tematykę, a w blogosferze coś takiego to rzadkość. Mam nadzieję, że również skomentujesz moje opowiadanie:
OdpowiedzUsuńhttp://smoke-whiskey-bar.blogspot.com