Rozdział III
Terrorysta eskortował Evelyn. Wydusił rozkaz „stój”, dopiero na samym
środku auli. Po jej lewej stronie znajdowali się zakładnicy, a po prawej –
terroryści czy przynajmniej ich część. Razem z nim – tym, który ją tu
przytargał.
Wszyscy zakładnicy byli w
niesłabnącym szoku i wstrząsie. Alice nieustająco ukrywała w dłoniach twarz. Płakała.
Cała się trzęsła i miała konwulsję. Ale nie tylko ona nie umiała się uspokoić. Wszyscy
pojękiwali ze strachu. Pięć osób krwawiło i trzymało się skrycie za swoje
naruszone części ciała. Wtedy pierwszy raz Evelyn pomyślała, że powinna się
pożegnać z otaczającym ją światem, żeby umrzeć ze spokojem i pojednać się z
Bogiem – z którymkolwiek. Wzniosła wzrok ku górze. Monitory nadal pokazywały
wykresy. Ręce wisiały jej wątle wzdłuż ciała, a w dłoni, kurczowo ściskała
komórkę. Drżała. Chciało się jej wymiotować. Czuła jakby całe krążenie krwi w
jej ciele niespodziewanie się zatrzymało. Było jej tak potwornie zimno.
Terrorysta z ładnym uśmiechem, rzucił okiem na bladą twarz Carter. Jego wzrok złagodniał. Następnie przebiegł wzrokiem po zakładnikach. Ruszył powoli w tym swoim ciężkim obuwiu – początkowo chwiejnie, ale z każdym krokiem coraz pewniej. Zatrzymał się przy Alice Spring, która otwierała tą żałosną czołówkę.
-Tu telefony, urządzenia
elektroniczne, portfele, pierścionki, zegarki! – Wykrzyknął łagodnie i podstawił kosz. Alice momentalnie
zapełniła śmietnik swoim blackberry i zegarkiem, i tak samo postąpili
wszyscy. Nie trafili na ryzykantów, którzy by spróbowali nie wykonać tej
czynności. Nim była kolej Evelyn, zamachowiec, który wydał się jej najbardziej
groźny, wyszedł z szeregu i gwałtownie wziął kosz jakby był on zapełniony
sztabkami złota. Postawił go z powrotem na podłodze. Trzask stawiania wypełnił
całe pomieszczenie i bębenki w uszach. Umieścił go perfidnie przed Carter.
Poczuła jak drętwieje na całym ciele.
-Zapamiętajcie to sobie! My
tutaj rządzimy! Nie będzie żadnych durnych pogaduszek z narzeczonymi! - rzucił
pogardliwe spojrzenie Evelyn i kontynuował. - chyba, że chcecie skończyć
tak jak on! – zacisnął palce na spuście i karabin zrobił klik, klik, klik.
Bandyta bez najmniejszych oporów zastrzelił ochroniarza, który witał Carter
uśmiechem – dzień w dzień przez te ostatnie kilka lat.
Evelyn poczuła, jakby ktoś jej
do głowy wrzucił granat, wbił nuż w plecy, posypał solą rany – wszystko
naraz. Zapomniała jak się oddycha. Z tej
strony nie spodziewałaby się ataku. Po policzkach poleciały jej puste łzy.
Nawet nie wiedziała dlaczego płacze, bo czy był dla niej kimś więcej niż tylko
ochroniarzem z banku?
-Czy może już ktoś chce do
niego dołączyć?! No proszę! Śmiało! Mamy dosyć naboi! - przez cały czas wrzeszczał
i wymachiwał karabinem. Przez gromadę zakładników przeszła fala rozpaczy i
jęków ze strachu. Evelyn łupało w głowie.
-Wiecie co, zabawimy się! - uśmiechnął
się zza kominiarki i wydał się być nieco milszy, ale uśmiech i całe to
zachowanie ociekało fałszywością. - mianowicie w "Simon mówi"! -
roześmiał się gardłowo. Gdy spojrzał na swoich kumpli, oni też pękali ze śmiechu.
-No, co?! Jesteście strasznie
nadęci! – warknął i wyciągnął przed siebie tą swoją złodziejską rękę i wywlókł
okrutnie Alice z rzędu. Japonka zachwiała się, jakby zaraz miała runąć na
ziemię, ale to pogorszyło by sprawę. Dopiero po chwili złapała oddech i
nieznacznie się uspokoiła.
-Co to do kurny nędzy ma być?!
Co mają znaczyć ci wszyscy zasrani ludzie?! Czekam na wyjaśnienia!
-Bo bo... my my... - jąkała
się Alice.
-Wyduś to z siebie, ruda suko!
– niecierpliwił się.
-Bo... bank... dwie przecznice
stąd jest w remoncie... i my pełnimy funkcję w zastępstwie. – wymamrotała,
pociągając nosem zbyt głośno. Wpadała w kolejne
spazmy. Zamachowiec Simon zachichotał basem i odwrócił się do swoich
wspólników.
-He, he, nie wiedziałem, że
remont w jakimś banku mi kiedyś umknie. – pomachał karcąco wskazującym palcem w
stronę przestraszonego skupiska ludzi. Chciałoby się aż powiedzieć
"terrorystyczne poczucie humoru", ale wtedy myśli przetrzymywanych
ludzi były zupełnie gdzie indziej. Evelyn Carter pragnęła przytulić Alice. Musiała
stać się jej siłą, bo na tym polegała przyjaźń. Próbowała skrzyżować swoje
spojrzenie z jej – ale wszystko na nic. Nie ruszała się, patrzyła tępo w ziemię
na którą, co chwilę kapały jej łzy.
Carter sama zdrętwiała i czuła
się jakby połknęła kij. Nie mogła się ruszyć. Skurcz sparaliżował ją od góry do
dołu po szpik kostny. Po skończonym rechocie bandytów, zapadła cisza. Okropna
cisza, aż można było usłyszeć spadającą szpilkę na ziemię. Ogłuszające
milczenie trzeba było przerwać, żeby zadać następny cios. Bezsilność gromadziła
się w kąciku oka za każdym razem.
Dla Evelyn nie było już
ratunku. Albo myślała tak tylko ona sama. A jak na prawdę miało być –wiedzieli
tylko oni. Oni, trzymali klucz do drzwi "przetrwanie". W
oliwkowozielonych oczach Evelyn zarysowała się panika i przerażenie.
Przyśpieszone tętno odczuwała na karku i w jamie brzusznej.
-No, zrób to już, gnido! - wydarła
się na Simona w swojej głowie. A w spoconej dłoni w dalszym ciągu tłamsiła
telefon jakby był on nożem. Przed oczami już setny raz miała obraz siebie jak
wyrywa mu broń i zabija go z zimną krwią, kończąc egzekucję z jego krwią na
czole i na rękach. I znowu. I znowu. I znowu. Postanowi to zrobić.
-Okej, koniec tego dobrego! -
zagrzmiał nagle głos Simona. - Simon mówi: przywitajcie się ze swoim nowym
lokum. - uśmiechnął się kpiąco i splunął na podłogę. - zaprowadźcie ich do cel
i pokoi na szczotki oraz uciszcie te piski, które ciągle słyszę! - warczał do
swoich ludzi, gdy ci nieśpiesznie wyprowadzali zakładników z pomieszczenia.
Chyba też byli ciekawi co jej
zrobi.
Gdy Simon zbliżył się do
Carter, poczuła jego ostry zapach wody toaletowej pomieszanej z ostrym potem, stęchlizną
i krwią. Trzymał ręce na karabinie.
Gdy poczuła chłód lufy od
spluwy na swoim czole, machinalnie zamknęła oczy. Nie widziała, ale wyczuwała
jego uważny wzrok na sobie. Raptownie rozchyliła powieki. Spoglądnęła w jego
lodowate niebieskie oczy. Bojąc się odpowiedzi, nie odwróciła wzroku.
-I co ja mam z tobą zrobić? – zapytał
bardziej siebie niż Evelyn.
Wystarczył tylko krótki
moment. Była to chwila nie potrzebnego zachodu i fatygi, gdy wymierzy cios,
który bezsprzecznie padnie ani chybi. W ułamku sekundy, nawet krócej – Evelyn
upadła na kolana. Przyłożył jej z taką siłą, że nogi się pod nią złożyły jak
składane krzesełko. Z piekącego bólu na twarzy, w oczach pojawiły się jej łzy,
a z kącika ust spłynęła struga krwi. Komórkę rozwalił o podłogę.
Już ją upokorzył, poniżył, zgnoił.
Kobiecie przed oczami migały czerwone jak krew kropki… Nawet gdy zamknęła powieki – denerwujące kropki
nie znikały. Za chwilę przejechała po skroni, która niebezpiecznie szybko drgała.
W głowie jej łupało niemiłosiernie. Było jej niedobrze. Gdy uchyliła powieki i spojrzała
na swoją poplamioną krwią bluzkę – zwymiotowała. Simon odmaszerował od razu po wykonaniu
zadania. Była tam teraz sama. Na podłodze w oddali widziała rozmazaną czerwono bordową smugę gęstej
krwi... A trochę dalej kawał mięsa, które kiedyś było człowiekiem...
Evelyn Carter machinalnie
przyłożyła rękę do policzka, żeby załagodzić cierpienie. Ale była do złudna nadzieja.
Ból nie minął, a nawet się nasilił. Dalej tam klęczała i nie zamierzała się podnosić.
Nie miała siły. Rana przy ustach zapiekła ją, gdy dotknęła ją językiem. Brzegiem
ręki wytarła spocone czoło i kątem oka spostrzegła, że nie jest już sama. Ktoś
się do niej zbliżał. Z pod mokrych rzęs spojrzała na zbliżającą się postać. Jej
oliwkowozielony wzrok rozpoznał ją od razu. To był on. Ten przeklęty Bond. Kucnął
przy niej. Chciał wytrzeć krew z jej ust,
ale odsunęła się jak oparzona. Gdy nadal nalegał, odepchnęła go i opluła go krwią.
Dopiero, gdy to zrobiła uświadomiła sobie co najlepszego zrobiła.
Wbiła w niego przerażone spojrzenie.
Czekała jak znów zostanie upokorzona przez spoliczkowanie, którego chyba każdego
mężczyznę nauczono w szkole. Doskonale przez środek policzka… Jednak terrorysta
nie zareagował tak jak się spodziewała. Rzucił jej chusteczką w twarz.
-Dżentelmen się znalazł! Wiesz
co ci powiem? Pieprzę cię z całej siły! - wydusiła z siebie i pozbierała się z
ziemi. Na ustach terrorysty pojawił się dwuznaczny uśmieszek, ale szybko znikł
i schował się za surowym wyrazem twarzy.
-Ruszaj. – ponaglał. – nie mam
całego dnia...
-Wiesz, mógłbyś się
zdecydować. Albo jesteś gorący jak ogień albo zimny jak lód! - odfuknęła z
wyrzutem, gdy ją prowadził pod łokieć.
-Nie wychylaj się już tak. Na
drugi raz cię zabiją. - odparł czuło, zamykając za nią drzwi.
Zdecydować się. Tak. Ale który wybór jest prawidłowy? dobry? najlepszy?
Trochę dziwne, że ten "Romantyk" tak się o nią troszczy. Jestem ciekawa co się stanie dalej. C
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny!
Nowość na:
http://im-trying-not-to-love-you.blogspot.com/
Zapraszam serdecznie!
Boskie , umiesz pisać takie akcje ;D
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny ;)