Rozdział IV
Sto osiemdziesiąt trzy dni od
odwołanego ślubu. Evelyn siedziała na zimnych posadzkach z kolanami przy
brodzie. Pomieszczenie przypominało pokój na szczotki i w istocie było pokojem
na szczotki. Zamknęli ją osobno od pozostałych, jakby była niebezpieczna, jakby
mogła zbuntować resztę grupy. Co za
bzdura. Brakowało jej charyzmy, żeby poprowadzić buntem. Nawet nie miała bym
czym się bronić. Już nie przypominając o upokorzeniu, które ją spotkało. Skąd
więc wywnioskowali, że mogłaby zrobić coś podobnego? Zbyt inteligentni oni nie
byli. Zmiażdżony policzek pulsował jej intensywnie, a rozwalona warga pewnie wyglądała paskudnie,
ale jej wygląd mogła mieć tylko w wyobraźni.
Evelyn Carter nie było przykro.
Nawet już przestała się bać. Wyczuwała, że w jednym terroryście ma mini sprzymierzeńca.
Jego ostatnie słowa wcale do niej nie przemówiły. Planowała się stamtąd
wydostać. I to w tej chwili! Wystarczająco długo już przesiadywała w odosobnieniu.
Kilka ostatnich godzin przespała, ale produkowane przez umysł koszmary ją
przebudzały i szybko wracała do rzeczywistości. Do ciemnej rzeczywistości. Bo w
pokoju nie było zainstalowanego światła (bo nikt nie planował tutaj spędzać
nocy!). Było tam także chłodnawo, bo promienie słoneczne miały dostęp tylko
przy suficie. W regałach przy ścianie mieniły się wszelakie butelki z płynami
dezynfekcyjnymi, do mycia podłóg i do okien. Nie mogła już znieść tych
wszystkich zapachów. Woń wybielaczy, płynów czystości, proszków… Odbijało się
jej to denerwującą czkawką. Dusiła się. Wolę zginąć przez kulkę w plecy niż
przez uduszenie – przeszło jej szybko przez myśl, po czym się zastanowiła.
Naprawdę tak by wolała?
Za kilka chwil, wstała, żeby
rozprostować kości. Po czym zaczęła krążyć bezsensu w kółko. Nagle wpadła na
pewien pomysł. Bezmyślnie wzięła w dłoń kijek od miotły i uderzyła nim o drzwi,
z pod których dostawało się trochę światła z korytarza. Odwróciła się zbyt
gwałtownie, żeby się rozejrzeć, co ma jeszcze w zanadrzu i wpadła na regał. Już
za moment sięgała po plastikowe butelki. Bez chwili zwłoki rzucała nimi o prostokąt
z klamką. Po tym poszło wszystko co złapała w dłonie. Nie przestała, nawet
wtedy, gdy usłyszała echo ciężkich kroków, które niósł długachny korytarz. Może
ogłuszę chociaż jednego – myślała Evelyn, czując jak oblewają ją zimne poty.
Teraz albo nigdy.
Drzwi otworzyły się z
rozmachem. Chybiła. Weszło dwóch i wytargało ją na zewnątrz. Bestialsko. Za fraki.
Na życzenie. Nie widziała twarzy żadnego z nich. W sumie nic nie widziała.
Jasne światło oślepiło ją dokładnie. Gdy jej oczy już przyzwyczaiły się, była w
stanie ocenić rzeczywistość, która ją otaczała. Ich twarze w dalszym ciągu były
zakryte kominiarkami, a krew na podłodze w holu nadal nie została wytarta,
jednak ciało zniknęło. Czuła jak rozrywa ją coś od środka. Duma. Strach. Zrezygnowanie.
Nie mogła do końca pojąć co właściwie czuje. Z jednej strony pragnęła, by
przystawili jej ostrze do gardła i zakończyli całą tą żałosną sztukę, w której
grała taką marną rolę. Ale z drugiej strony przeszkadzał jej przy tym honor.
Nie mogła tak po prostu się poddać. To nie było by w jej stylu. Miała duszę wojowniczki. Wiedziała o tym. Zostawała
jeszcze kwestia życia Alice i pozostałych. Musiała ich uratować w końcu sam prezes
na nią stawiał. Nie tylko prezes. Była też Alice i Josh.
Josh Fletcher był od Evelyn
Carter o kilka lat straszy i poważniejszy niż ona sama. Z zawodu był biznesmanem.
Najbardziej lukratywnego nie znajdziesz na całym wybrzeżu Atlantyku w
północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych. – twierdził.
Evelyn kochała go za energiczny charakter i zdecydowanie, powagę i zdrowy
rozsądek. Josh był wiecznie ubrany w drogie, idealnie skrojone garnitury, a
szyję przewiązywał krawatem. Brązowe włosy zaczesywał na bok. Zazwyczaj nosił przy sobie elegancką czarną
teczką z dokumentami, nad którymi akurat
pracował. Zwykł przychodzić do Evelyn po pracy. Mieszkała na Dolnym Manhattanie,
ledwo starczało jej pieniędzy na rachunki, ale jakoś dawała radę. Natomiast na
Górnym Manhattanie, dokładnie na Piątej Alei wraz ze innymi bogatymi
biznesmenami, bankierami i maklerami giełdowymi, Josh wynajmował niebotycznie
wielki apartament. Fletcher lubił się przechwalać. Jak litanię przywoływał
swoje słowa: po ślubie nie będziesz
musiała się tłuc w tym swoim małym śmiesznym mieszkanku. Zamieszkasz w moim
wygodnym penthousie. I tak się miało stać lada dzień.
Pewnego popołudnia przyszedł
do niej. Zawsze czekał na zewnątrz. Lękał się, że kurz i spadający tynk ze ścian
zaszkodzi jego drogiej marynarce. Napawał go wstręt za każdym razem, gdy musiał
przekraczać mury jej domu. Ale ostatnio spotykało go to już coraz rzadziej.
Carter pomachała do niego w
pośpiechu z okna i za kilka minut już była na dole. Prezentowała się
fantastycznie. Miała na sobie elegancką szarą sukienkę z jedwabiu, której
akurat Josh nie kupił. Pozostałe eleganckie sukienki, żakiety i spodnium, które
wisiały u niej w szafie, kupił on. Lubił kupować jej prezenty. Miał pieniądze i
styl, więc nie widział problemu by kupować swojej narzeczonej wysokiej klasy
prezenty. W końcu musiała się prezentować wytwornie przy ludziach, gdy pokazywała
się w jego towarzystwie. W ciągu tych wspólnych lat odmienił ją do głębi. Evelyn
Carter była inną osobą – z zewnątrz, jednak wewnątrz pozostała sobą. Nadal
czuła i była żywa. Potrzebowała by pielęgnował ich uczucie, bardziej niż swoje
włosy.
-O, widzę, że nauczyłaś się
ode mnie tej elegancji. Pięknie wyglądasz. - oznajmił z nonszalancją. Kto znał
Josha Fletchera wiedział, że on taki właśnie był. Cmoknął Evelyn w policzek.
-Uczeń przerósł mistrza. - odparła
i wyszczerzyła się w uśmiechu, broniąc się, żeby go tylko nie przytulić. Mogłaby
mu pognieść garnitur, a tego by jej nie wybaczył.
-Co to, to nie. - skomentował z
leniwym półuśmiechem. Następnie ruszyli w dół ulicy do kawiarni, ciesząc się
jeszcze narzeczeństwem, bo data ślubu była już wyznaczona.
Kilka lat wcześniej, Carter
napawała się miejskim stylem. Chodziła wyłącznie w dziurawych jeansach, podkoszulkach
albo czerwonej sukience w kwiaty. Lubiła zawsze dodać dodatek w postaci słomianego
kapelusza i przeciwsłonecznych okularów. Włosy pozostawiała rozpuszczone.
Carter to wszystko sobie przypominała.
Wówczas, gdy dwaj zamachowcy nieśli ją pod pachy w nieznanym kierunku. Nieznanym
celu. W przestrzeni bez czasu.
Nie skończyła im się wyrywać, dalej
pragnęła im uciec. Jednak uświadomiła sobie, że jej życie było do bani. Josh był
do bani. Josh w jej głowie został nazwany oprawcą, który wbijał w nią – już nie
szpilki, a gwoździe. Bandyci besztali ją, ale puszczała to mimo uszu. Dopiero
widząc przed sobą zbliżającego się Simona z wymierzonym karabinem i z wściekłą
miną zapragnęła uciec im na prawdę.
Gdzie był wtedy ten przeklęty Bond?
Mam nadzieję, że nic złego się nie stanie. Czasami nie warto być bohaterem, bo może się to źle skończyć, ale domyślam się, że dziewczyna nie miała już niczego do stracenia. Czekam na kolejny!
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie na piąty rozdział!
http://bedlaamite.blogspot.com/
Tu już nie będę się tak rozpisywać wszystko napisałam ci w komentarzu POd opowiadaniem o Mesucie i Delfinie
OdpowiedzUsuńPrzeczytaj , pisałam od serca ;*
Jeszcze raz dziękuje! :*
Usuń